Mój półtoraroczny synek jeszcze nie gada, potrafi powiedzieć dużo różnych słów i łączyć je w jakąś sensowną całość, ale nie mówi, tak żeby wszystko powiedzieć. Nie znaczy to, że nie komunikuje. Bardzo dokładnie potrafi pokazać co chce i czego potrzebuje, całymi dniami, co chwilę, kieruje do mnie swoje prośby. O to, żeby mu coś podać, żeby pomóc mu skakać ze stołu, żeby iść na spacer albo usiąść z nim i oglądać książkę. Kiedy kładziemy się do snu bierze moją rękę, żeby głaskać go po głowie albo uciskać mu stopy i łydki. Jest w tym magia dziecięcego zaufania, że wszyscy my, w jego otoczeniu, spełnimy jego prośby.
Patrzę ze wzruszeniem, kiedy z pewnością i jasnością demonstruje do granic upierdliwości kolejne prośby. Bez lęku, bez wahania, z jakimś takim oczywistym przekonaniem, że o wszystko można prosić. Zastanawiam się jak my, dorośli to straciliśmy i ile wysiłku czasem musimy wkładać, żeby nauczyć się prosić na nowo, żeby uwierzyć, że współzależność to piękny pomysł na życie i nie bać się odmowy, nie myśleć, że nie dajemy rady, albo nie jesteśmy warci pomocy. Myślę o tym, jak w życiu krok po kroku kolejne bolesne doświadczenia potrafią nam tę umiejętność odbierać i jak jesteśmy karmieni milionem zupełnie nam nie pomagających przekonań o tym, że dorosły człowiek radzi sobie sam, że jak prosi to sobie nie radzi, że na pomoc trzeba zasłużyć albo ją odpracować co najmniej dozgonną wdzięcznością. A on potrafi bez tego, potrafi żyć w nieustannym poczuciu, że prosić można zawsze.
Często słyszę, że świat jest ciężki i nie ma co dzieci pod kloszem trzymać, lepiej niech się przyzwyczają za wczasu do tych rozczarowań i tego, że nikt się z nimi nie będzie cackał.
Przychodzą mi wtedy do głowy przypowieści Jezusa o proszeniu i szukaniu, biblijne stwierdzenie „nie dostajecie, bo nie prosicie”. Mam też taką myśl, że jak ktoś potrafi prosić to na pewno spotka się z odmową, ale jest wtedy i tak dużo większa szansa, że ktoś mu w końcu jednak pomoże. I że teraz, dzisiaj, odpowiadając na te wszystkie cudaczne pomysły, ale też tak zwane „prawdziwe potrzeby” moich dzieci uczę je tego, że proszenie ma sens. Uczę ich samodzielności największej z możliwych, bo tej opartej nie na samotności, ale na współzależności, w której można czerpać z sił, wiedzy i umiejętności całej wspólnoty, a nie jedynie własnych. Uczę ich tego, że są ważni, cenni i że mogą być wysłuchani, mogą szukać pomocy tak długo aż znajdą. Ale też brania odpowiedzialności za samych siebie, w taki sposób, że sprawdzają czego im trzeba i szukają kto może im w tym pomóc.
Już teraz widzę, że potrafią sobie radzić, kiedy nie ma mnie w pobliżu i wierzę, że kiedyś jak pójdą sobie w świat, to będą potrafili lepiej niż ja dbać o siebie i prosić o pomoc, bez wstydu, ale też z większym marginesem na przyjęcie odmowy, bo przecież będą wiedzieli, że pomoc łatwo dostać i że ktoś im w końcu ją da. Więc głaszczę małą główkę, naprawiam dwudziesty raz połamaną zabawkę, szyję sukienki dla Barbie, pomagam szukać zaginionych przedmiotów i wysłuchuje dziecięcych dramatów – tych opowiadanych przez elokwentną sześciolatkę i tych składających się z pojedynczych słów i pokazywania palcem. A kiedy nie mam już sił, próbuje mówić, że chciałabym pomóc,ale trochę później. A potem patrząc na ich odwagę w proszeniu sama piszę – czy chciałbyś mi pomóc?