Taki dzień, w sumie zwykły, z codziennymi zajęciami, ale w którym sobie zaplanowałam, że będę miała czas na coś z dawna przekładane. Ale co chwile coś małego wyskakuje i z upływem kolejnych minut, już czuję, że nie ma sensu nawet zaczynać, bo mam mam akurat tyle czasu, żeby udało mi się osiągnąć skupienie potrzebne do zaczęcia tego, co chciałam. Taki zwykły dzień, w którym miałam zrobić trzy rzeczy na krzyż, ale w domu zawsze jest ich więcej i jak już zaczynam czuć, że jestem trochę zmęczona, to dzwoni Bartek czy wyprasuję koszulę.
A z tego prasowania koszuli robi się całe zagadnienie. Bo właśnie ta konkretna, potrzebna uległa jakiemuś strasznemu zagnieceniu. A po 30 minutach opryskiwania i próbach rozprostowania, nagle nasze przedpotopowe żelazko postanawia obrzygać tąże białą i najnowszą z koszul kamieniem. Więc zamiast prasować odplamiam, a potem próbuję z kolejną, żeby uzyskać podobny efekt. I wtedy czuję już, że chce mi się płakać nad tymi głupimi koszulami, które zabrały mi tyle czasu i w dodatku bez efektu. I robię się zła.
Są takie teorie, w psychologii, że najpierw pojawia się nam niespecyficzne pobudzenie, a potem dopiero, w zależności od interpretacji, emocja. Ale ja mam wrażenie, że tę złość to ja czuję w brzuchu zupełnie inaczej niż na przykład rozczarowanie. I właśnie teraz czuję, że jestem zła. Przez jakąś minutę. Minuta to wystarczająco długo, żeby zdążyć wskoczyć w pewne klasyczne szablony szukania winnego za całą sytuację. Najlepiej tego, do kogo należy koszula, kto NIGDY nie ma porządku w szafie, kto ZAWSZE pakuje się na ostatnią chwilę. Ale nie idę za tą złością, tylko za myślą tego jak będzie wyglądać reszta dnia Bartka, który nocą dojedzie do hotelu i będzie pewnie jeszcze przygotowywał się na spotkanie. Tylko że wtedy, żeby nie było próżni, pojawia się poczucie winy – że może mogłam lepiej to jakoś zrobić albo wymienić to stare żelazko wcześniej. Za nim też nie idę.
Czasem wydaje mi się takie dziecinne, kiedy Łucja wścieka się na szafę czy stół, w które się uderzyła. Ale w istocie to chyba dużo zdrowsze. Po przejściu przez cały metaproces rozpoznawania własnych emocji i nadawania znaczeń wydarzeniom, docieram z wielkim zadowoleniem z siebie do tego samego momentu, co ona. Siedzę na łóżku i bardzo dojrzale wściekam się przez chwilę na głupie żelazko. Bo naprawdę nie musi istnieć winny za to, że w piętnastoletnim żelazku jest kamień. I pozwalam sobie na zwykłą troskę o męża, który zamiast mieć szybciej, teraz jeszcze jedzie kupić nowe żelazko i przed którym długa droga. Ze świadomością, że za to też nie musi być nikt winny, że po prostu czasem zdarza się coś niefortunnego.
Mam 30 lat i żeby przy absurdalnie zwykłej i codziennej historii o koszulach, nie pokłócić się z drugim dorosłym, muszę ciągle używać moich płatów czołowych, zwracać uwagę na znaczenia jakie nadaję danym wydarzeniom, odrzucać odruchowe interpretacje i przyjmować te, które uważam za swoje. I czasem muszę dokonać przy tym solidnego wysiłku poznawczego.
A przy tym tak często i odruchowo wymagam od mojego dziecka, które ma 26 lat mniej, nierozwinięty mózg i dużo mniej doświadczenia, żeby stanęło na poziomie trudnym do osiągnięcia dla mnie. Tak łatwo wejść mi paradygmat “marudna – trudna – niegrzeczna”, kiedy jej emocje przejmują ster, bo coś jest inaczej niż sobie zaplanowała albo chciała, bo coś nie działa albo bo po prostu jest zmęczona. I tak łatwo mi odrzucać niektóre jej strategie (“głupia szafa”), jako dziecinne, choć może są mądrzejsze od wielu moich.
Więc dzisiaj myślę o tym, jak jej towarzyszyć kiedy będzie miała trudne emocje i jak pokazywać, że w świecie niektóre rzeczy po prostu się dzieją i że nie potrzeba szukać za nie kozła ofiarnego. Jak nie dać jej nawyków myślowych, które sama mam i których przełamywanie wymaga ode mnie tyle wysiłku.