Jak się studiuje psychologię, to już na pierwszym roku można się dowiedzieć, że jest coś takiego jak podstawowy błąd atrybucji. Polega on na tym, że kiedy obserwujemy ludzi to mamy tendencję do wyjaśniania ich zachowania w kontekście tego jacy oni są, a nie sytuacji.
Czyli że jak ktoś krzyczy to jest krzykaczem, a nie że znalazł się w trudnej sytuacji. Co ciekawe, ze sobą robimy na odwrót – jak zachowamy się nienajchwalebniej na świecie to przypiszemy to zmęczeniu, innym osobom albo temu, że byliśmy głodni, za to źródła wszelkich przejawów altruizmu doszukamy się we własnym wnętrzu. Mamy też podobne tendencje przy wyjaśnianiu sukcesów i porażek. Jak somsiadowi się udało, to mu się fuksło, a jak nam to zapracowaliśmy. Jak nam coś nie wyszło to mieliśmy pecha albo ktoś się uwziął, somsiad za to zasłużył.
Rodzicielski błąd atrybucji
Myślę, że tak samo postrzegamy swoje dzieci oraz rolę naszych metod wychowawczych. Patrząc na zachowanie dzieci innych ludzi dajemy srogie oceny maluchom i złe recenzje metodom wychowawczym ich rodziców, a sukcesy tych dzieci z łatwością przypisujemy ich wrodzonym zdolnościom. Nasze dzieci za to zawsze zachowują się w niepożądany sposób, bo są chore lub zmęczone, a wszystkie problemy, które się pojawiają w tej relacji związane są z tym jakie dzieci są, a nie tym jak je wychowujemy. Często też dochodzimy do wniosku, że do zmiany zachowania dziecka dochodzi na skutek naszych zabiegów (choć czasem wymaga to konsekwentnego stosowania ich przez rok i 2 miesiące ;p ), a nie dlatego że po prostu z czegoś wyrosło albo zmieniły się okoliczności. Nasze dzieci są też zdrowe, bo je dobrze karmimy, sprzątamy w domu, używamy odpowiedniego proszku do prania, dajemy witaminę D albo probiotyk i chodzimy do lasu, a chorują bo ktoś je zaraził. Cudze dzieci chorują, bo jedzą chipsy i nie myją rąk. Oczywiście trochę przesadzam, ale chcę pokazać jak to działa.
Na co to komu?
Takie mechanizmy jak błąd atrybucji służą w głównej mierze utrzymywaniu pozytywnej samooceny. Nas, jako osób po prostu, czy w tym wypadku – nas, jako rodziców. Ale są strasznie zwodnicze, bo zamiast czerpać ze stabilnego poczucia własnej wartości, musimy stale i stale się porównywać z innymi i oceniać – siebie i ich. I oceniać też własne dziecko. Co nie służy ani naszej relacji z samym sobą, ani tej ze swoim dzieckiem ani z innymi rodzicami.
Co można zrobić?
Można przestać zaglądać do somsiada i jego ogródka i patrzeć do siebie. Ale też nie po to, żeby się oceniać, obwiniać albo chwalić. Po to, żeby być uważnym na siebie i swoje dziecko, na wspólną relacje, na chwilę w której jesteśmy.
Można też ćwiczyć się w postawie ciekawości i otwartości, w zadawaniu pytań o to co się kryje za czyimś słowami i czyimś zachowaniem, pamiętając o tym, że istnieje coś takiego jak błąd atrybucji. I wtedy może dostrzec, że dziecko które się rzuciło na podłogę w sklepie ma małego brata albo plaster po porannym pobraniu krwi, że rodzic który krzyczy ma podkrążone z niewyspania oczy.
A może nawet można dojść do miejsca, w którym w ogóle nie będzie trzeba wiele dostrzegać , bo może nie będziemy mieli nawet chęci wystawiać komukolwiek recenzji. Może będziemy woleli wyciągnąć rękę, uśmiechnąć się i dać znać, że też czasem nam ciężko i że to rozumiemy.