Dzisiaj jest dzień, który upamiętnia tych, o których bardzo łatwo zapominamy i jeśli ktoś o nich myśli, to tylko ich rodzice. Utracone dzieci. To jest ból, którego nigdy nie doświadczyłam, poczułam jego ułamek, jak 10 lat temu jakiś nieogarnięty ginekolog powiedział mi, że najprawdopodobniej nie zajdę nigdy w ciążę. Nie mam więc doświadczenia, do którego mogłabym się odwołać ani nie chcę pisać, że wiem jak to jest albo co robić, kiedy się traci dziecko. Mam znajomych, którzy stracili swoje dzieci i trochę wiedzy profesjonalisty.
Żyjemy w takich czasach, że utraty dziecka bardzo łatwo doświadczyć, bo bardzo szybko dowiadujemy się, że kobieta jest w ciąży, czasem jeszcze nawet przed terminem spodziewanej miesiączki, a najwięcej poronień zdarza się przecież do 6 tygodnia ciąży. I dla wielu osób strata już wtedy bywa bardzo trudna i wymaga przejścia przez wielotygodniową, a czasem i wielomiesięczną żałobę. A z drugiej strony to jest taki rodzaj żałoby, który ciągle społecznie jest mało akceptowany, bo jest mimo wszystko inny niż kiedy odchodzi człowiek, którego inni ludzie też znali, któremu można urządzić pogrzeb, z którym związane są jakieś wspomnienia i pamiątki.
Z taką żałobą bardzo często rodzice zostają sami. Trudno im o niej mówić, trudno im znaleźć pocieszenie i często nie wiedzą jak odnaleźć się wśród znajomych. Bo część z tych znajomych wie, a część nie. Bo sami nie wiedzą czego chcieliby dostać od bliskich – dostrzeżenia i zrozumienia cierpienia, czy może właśnie “normalnego” traktowania.
My, znajomi też często nie umiemy się odnaleźć w tej sytuacji. Czasami staramy się za wszelką cenę zachowywać naturalnie i w efekcie sprawiamy wrażenie, że nic nas nie obchodzi czyjeś cierpienie. Kiedy sami jesteśmy rodzicami, to bywa że próbujemy nie rzucać się z tym w oczy i wycofujemy z relacji. Albo wręcz przeciwnie – tak bardzo staramy się pomóc, że narzucamy się i nie przyjmujemy do wiadomości, że może nie jesteśmy w tej chwili najlepszymi osobami do dawania wsparcia, komuś kto właściwe stracił dziecko.
Jak myślę o towarzyszeniu komuś w żałobie po dziecku, która wydaje mi się być najtrudniejszą ze wszystkich możliwych, to myślę, że ona jest jak spokojne stanie w jednym miejscu w naszej relacji z wbitą obok chorągiewką “Jestem tu.” Myślę o okazywaniu pełnego szacunku dla bólu drugiej osoby i gotowości do bycia z nią, nie ważne jak długo by on nie trwał. Ale też do gotowości do NIE bycia z nią, jeśliby to miało jej nie wspierać.
Moja koleżanka, która mogłaby powiedzieć wszystko o tym, powiedziała mi kiedyś “Po prostu daj znać, że jesteś. Jak będzie chciała to będzie wiedziała, że może na Ciebie liczyć.” Nie wspominam dzisiaj żadnego z moich własnych dzieci, choć myślę ze wzruszeniem o kilku, które mogłabym znać. Zapalam dla nich świeczkę na parapecie i jedyne, co potrafię (choć pisałam mądre prace o teodycei i o traumie) to po raz kolejny w życiu i przywołać słowa C.S. Lewisa – śmierć jest zawsze straszna. Wiem, że jest na tyle straszna, że potrzebuje żałoby i chcę powiedzieć tylko że, jeśli będziesz mnie wtedy potrzebować, to jestem tu.