Moja mama nie przekazała mi jedynego słusznego sposobu na rosół. Jak byłam mała to gotowała taki bardzo prosty i delikatny na piersi z kurczaka. Ja swoje gotowanie zaczęłam bez przekonań na temat tego, jak powinien wyglądać PRAWDZIWY rosół (tymbardziej, że miałam dłuższy wegetariański okres).
Dzisiaj moje rosoły w ogóle nie przypominają rosołów mojej mamy. Ale ona nauczyła mnie czegoś ważnego – odwagi że zupa powstaje jak się wrzuci różne rzeczy do wody i doda przypraw. Resztę wzięłam od różnych napotkanych po drodze osób. Moja współlokatorka nauczyła mnie przypalać cebulę na gazie, a babcia używać dużo świeżego lubczyku. Ktoś, nie pamiętam kto, że lepiej żeby selera było ze 2 razy więcej niż pietruszki. Daję kurkumę i kardamon, dzięki znajomości z kimś kto ma swoje korzenie daleko na wschodzie. Bartek mówił zawsze „gotuj długo i na małym gazie”.
Dziś jest taki ponury dzień, Łucja zaszyła się pod kocem a Remik uparcie wisi w chuście. Słuchamy Toma Waitsa i Jeffa Buckleya i gotujemy rosół. Kiedy wrzucam kolejne składniki moje myśli wędrują do osób , które pokazały mi jak ich używać. Większość z nich nie uczestniczy teraz w moim życiu i kiedyś było mi ciężko z tym. Miałam jakieś takie przeświadczenie, że jak relacja jest dobra i udana to zostaje na zawsze. I że „dobra” relacja rozpada się jak wydarzy się coś spektakularnego, czyli krótko mówiąc albo ktoś umrze albo ktoś da dupy.
Kiedy nazywam je głośno brzmi śmiesznie, ale nie jest takie. Przynosi dużo poczucia winy i obwiniania siebie albo drugiego. Dzisiaj coraz częściej dodaje moje składniki do rosołu z wdzięcznością i spokojem, że relacje nie muszą trwać określoną ilość. Że drogi mogą rozchodzić się bez bólu i bez winy. A rosół i tak jest na koniec dobry i mój.