Kąpałam się z Remikiem, siedział oparty o moje kolana twarzą do mnie. i nagle bardzo głośno kichnęłam. Dwa razy. Jego oczy zrobiły się jeszcze większe niż zazwyczaj, otworzył szeroko buzię i zastygł sztywny, wpatrując się we mnie, zastanawiając czy trzeba się bać. Uśmiechnęłam się, powiedziałam coś uspokajającego i momentalnie poczułam jak małe, pulchne ciałko się rozluźnia.
Lubię w kontakcie z niemowlęciem to, że jest prosty i zmusza do powrotu do podstaw. Dzisiaj uświadamia mi znowu, że dziecko czerpie spokój z mojego spokoju, ale może ode mnie też brać napięcie, lęk, złość (Stuart Shanker nazywa to mózgowe Wi-fi i można poczytać w zacnej książce „Self-Reg”).
Przypomina mi to też o tym, że dzieci na nas patrzą, szukając informacji – co jest bezpieczne, a czego się bać, unikać, nienawidzić, kiedy reagować od razu z pozycji walki/ucieczki. To dzieje się na poziomie tu i teraz, kiedy kicham albo używam robota kuchennego i on widzi moje oczy, mój uśmiech, mój spokój i nie boi się. Kiedy podnoszę głos na jego siostrę, a ona na mnie i on wybucha płaczem. Albo kiedy Łucja idzie nocą z nami przez las i z nadzieja wyczekuje na spotkanie zwierzęcia. Ale też na poziomie długodystansowym, na lata, a może nawet na całe życie.
Moje poglądy i lęki dzisiaj, mogą zacząć być moich dzieci za parę lat, kiedy z powodu tego jak ja dzisiaj reaguję moje dzieci będą bały albo reagowały złością na całkiem konkretne sytuacje albo ludzi. Chciałabym dawać im tylko to, co ich będzie wspierać. Uczyć wybierać miłość zamiast nienawiści i szukać połączenia z drugim, kiedy ogarnia ich strach i zwątpienie. Ale wiem, że nie dam rady tego zrobić, jeśli nie zaopiekuję się swoimi strachami i smutkami, niewspierającymi myślami i przekonaniami. Więc robię to – bez presji, małymi kroczkami i delikatnie.